Nabożeństwa

Święta Liturgia

Środa - 9.00 (Uprzednio Poświęconych Darów)
Piątek - 17.00(Uprzednio Poświęconych Darów)
 Sobota  9:00
Niedz.  7:00,  8:30,  10:00  

Modlitwa za dusze zmarłych

Pon. - Sob.  9:00

Akatyst

Środ.  17:00


Różne

Kartki z Imionami

28.11.2019

Dlaczego karteczki z imionami tak często pojawiają się podczas  prawosławnych nabożeństw? Czy to obyczaj, czy nieodłączna część modlitwy i wiary? Jakie jest ich znaczenie, jak wytłumaczyć ich pochodzenie?...
Czytaj dalej

Twórczość naszych parafian - Synostwo

02.11.2019

Synostwo.  Boże to chyba najgorsze    bo z zawiści opuszczone przez wszystkich,    przez braci, przez bliskich solidarnie jak w anatemie. Gdyby była pewność, zapewne znów wołaliby   ukrzyżuj, ukrzyżuj,...
Czytaj dalej

Twórczość naszych - Miłość

15.10.2019

Twórczość naszych parafian Życie religijne człowieka jest niezmiernie bogate. Nie można go sprowadzić jedynie do formalnej modlitwy, wypowiadanej w konkretnym momencie. Już apostoł Paweł poucza nas o konieczności nieustannej modlitwy (1 Tes 5,17), co oznacza potrzebę sakralizacji całej naszej rzeczywistości, naszego codziennego życia...
Czytaj dalej

Niech groby będą jak ikony – „okna do wieczności”

30.09.2019

Dzień Wszystkich Świętych, 1. listopada, który w Polsce powszechnie kojarzy się ze wspomnieniem zmarłych i odwiedzinami ich grobów na cmentarzach, w tym roku wypada w przededniu soboty św. Dymitra, która w prawosławnym kalendarzu oznaczona jest jako Roditielskaja – dzień powszechnej modlitwy za dusze naszych przodków. Można się zatem spodziewać, że zarówno w piątek, jak i w sobotę prawosławne cmentarze w całej Polsce będą „tętnić życiem”...
Czytaj dalej

L. Jagiełło - Wspomnienia z pobytu na Syberii cz.2 Podróż

10.02.2019

Podróż. Rano w niedzielę (było to 22 czerwca 1941 roku) nasi panowie poszli po wodę i jak wrócili opowiedzieli, że słyszeli rozmowy o wybuchu wojny. Wszyscy z wagonu przyjęli tę wiadomość jak pocieszenie. Nikt nie roztrząsał tego, niby to jak nasz los miałby się od tego poprawić. Ot, po prostu, ktoś napadł na naszych ciemiężycieli, i dobrze im tak! O trzynastej godzinie ogromny transport ruszył. Na zakręcie, przez szparę  zobaczyłam jak bardzo był długi. Ciągnęły go dwie lokomotywy o wielkiej mocy. Na wyjeździe z Mołodeczna było takie miejsce, gdzie pociąg jechał w wykopie i po obu stronach był wysoki nasyp. Na nim stała jakaś kobieta i gestykulując coś krzyczała. Mimo stukotu kół i sapania lokomotyw można było z jej zachowania domyślić się, że wybuchła wojna Niemców z Sowietami. To, o czym wcześniej pokątnie spekulowano, okazało się prawdą. Przyjechaliśmy do Mińska Litewskiego (taką nazwę miał wówczas Mińsk Białoruski). Postawili nas na bocznicę. Wieczorem rozległ się duży huk. Nasi znawcy (czyli panowie co byli na froncie poprzedniej wojny) powiedzieli, że to bombardowanie Mińska. Niektórzy naiwnie oceniali, że to może wolność już blisko, ale nic z tego, pociąg ruszył dalej, na wschód. Mijały kolejne dni, a my ciągle w podróży. Nie było wiadomo, ani jak długo będziemy jechać, ani gdzie tak naprawdę jest to miejsce, do którego zmierzamy, ani po co tam jedziemy. Życie wagonu szło swoim trybem. Inteligencja trzymała się razem. Co wieczór modlili się, odmawiali litanię. Starali się jakoś w miarę zgodnie funkcjonować w tej ciasnocie i duchocie. Nie przychodziło to łatwo, ale starali się. I to dawało jakieś wyniki. Nie było większych niesnasek. Reszta często kłóciła się, najczęściej bez istotnego powodu. Fakt, że warunki podróży nie nastrajały do przyjacielskich pogawędek. Muszę przyznać, że inteligencja cały czas z pewną wyższością  patrzyła na innych w wagonie, a przecież taki sam los spotkał wszystkich. Pan Józef, zwykle wesoły i pogodny, jak cierpliwość mu się wyczerpała, siedząc pośrodku wagonu, donośnym głosem skwitował kolejną, nazbyt już długą, kłótnię mówiąc: „Ci szlachta, to modlą się i mają mniej wszy, a reszta kłóci się i wszy was zagryzą” (i tu jeszcze kilka takich powiedzonek przeplatanych złożonymi konstrukcjami, nazwijmy je - gramatycznymi, wiadomo z jakich słów ułożonymi) . Wielu zaśmiało się i na jakiś czas atmosfera poprawiała się. Co ważne, zaraz ktoś rozsądnie dodał, że nie wiozą nas na wypoczynek tylko na ciężką harówkę, więc może nie czas uprzykrzać sobie nawzajem życia. Takich rozmów było wiele, gdyż na miejscu byliśmy dopiero 20 sierpnia 1941 roku. W czasie podróży przez szpary w oknie i ścianach spoglądaliśmy na pejzaże. Nasz pociąg zatrzymywał się na stacjach węzłowych. Wtedy otwierano drzwi wagonu i pod konwojem, z wiadrami, nasi panowie szli po wodę.  Dla nas było to jak wielkie święto. Nareszcie trochę światła i świeżego powietrza. Po przejechaniu przez most na Wołdze (a długość mostu to ponad 3 km) odsłonięto nam drzwi wagonu i okna. Można było obserwować co się dzieje dookoła. Wielką atrakcją było to, że od tej chwili codziennie pociąg zatrzymywał się i można było załatwić swoje potrzeby fizjologiczne, bez pośrednictwa dziury w podłodze, co wszyscy odbierali jako swego rodzaju luksus. Mieliśmy na to tylko 10 minut, ale zawsze. Do odjazdu maszynista „zwoływał” donośnym gwizdkiem lokomotywy. Przystanki wypadały zwykle na stepie, gdzie widoczność była bardzo dobra, co nie było w tym wypadku zaletą. Czasem postoje były na większych stacjach. Tamtejsi ludzie sprzedawali wodę do picia, ale niekiedy zdarzało się, że dawali wodę, nie żądając za nią pieniędzy. Dotarliśmy do Uralu. Wielu z nas pierwszy raz ujrzało góry. Za Nowosybirskiem zaczynały się stepy znane jako Barabińskie. Też pierwszy raz widziałam, tak jak i pozostali, coś tak niezwykłego. Dookoła, z każdej strony aż po horyzont, idealnie płaska jak stół przestrzeń pokryta trawą, którą o tej porze roku słońce wypaliło niemal do szczętu. Widok był niezwykły i trochę przygnębiający. Żadnego drzewa czy choćby małego krzaczka. Takie stepy ciągnęły się dziesiątkami kilometrów. Dotarliśmy do Barnaułu. To stolica Ałtajskiego Kraju. Nasz pociąg skierowano na bocznicę. Tam kazano nam opuścić wagony i ustawić się ósemkami, jak w wojsku.  Dalej, pod konwojem, prowadzono nas ulicą wiodącą do przystani na rzece Czarysz, gdzie czekały na nas barki. Eskortował tylko jeden enkawudzista. Idąc, gapiłam się, trochę bezmyślnie, na chaty. Zauważyłam, że w każdym oknie, za firaną stały kobiety i płakały. Dopłynęliśmy do przystani Ust’ Kałmanka, gdzie takimi grupami jakie były w poszczególnych wagonach rozwożono ludzi do miejsc przesiedlenia. W naszym przypadku były to 74 osoby. Wsadzono wszystkich, razem z bagażem, do ciężarówek i wieziono do Czaryszskiego Ziernosowchozu. Sowchozami nazywano pewien rodzaj socjalistycznych, państwowych oczywiście, gospodarstw rolnych. I ten sowchoz znajdował się po drugiej stronie rzeki. Mostu na rzece nie było, stąd ostatni etap podróży odbyliśmy promem. Ludzi z pozostałych wagonów rozwożono gdzie indziej. Po przybyciu na miejsce rozlokowano nas w barakach. O dziwo, były w nich wybielone ściany. Nawet podłogi były pomalowane. Byliśmy zaskoczeni. Warunki podróży spowodowały, że nasze oczekiwania były już bardzo niewygórowane. Przygotowali nam „łaźnię”, coś w rodzaju sauny. Nareszcie można było się porządnie umyć. W baraku, w każdym pokoju, zakwaterowano po dwie rodziny, a czasem nawet trzy. Czyli w każdym pomieszczeniu było od siedmiu do trzynastu osób. Nam przyszło mieszkać w narożnym pokoju, z sąsiadką, z której dziećmi spaliśmy na sąsiednich pryczach w wagonie. W każdym pokoju była płyta do gotowania. Po wodę chodziło się do źródełka, które znajdowało się niedaleko. Przynosiło się ją w wiadrach na koromysłach, które wykonywano z wąskiej deski o długości 2 metrów. Na obu końcach na krótkich łańcuszkach zamocowane były stalowe haki dla dwóch wiader. Koromysło kładło się na ramiona tak, by łatwo było utrzymać równowagę. Potrzeby fizjologiczne załatwiało się na zewnątrz, na łonie natury, w dosłownym rozumieniu tego słowa. Szczęściem w odległości do 100 m. były zarośla piołunu, który dorastał 2 m. wysokości i był dobrą zasłoną.  Już następnego dnia po przyjeździe dorośli musieli iść do pracy w polu. Był  okres żniw. Klimat. Jak przyjechałam do Ałtajskiego Kraju miałam trzynaście lat. Ze szkoły wiedziałam, że ta część Syberii znajduje się daleko od morskich akwenów. Ale jak bardzo daleko, to pokazała dopiero dwumiesięczna podróż. Klimat jest tam kontynentalny. To też wiedziałam ze szkoły. Jednak co innego wodzić palcem po mapie na lekcjach geografii, a co innego znaleźć się tu naprawdę i przeżyć tu ponad cztery lata. W rejonie, w którym przyszło nam teraz żyć nie ma czterech pór roku, do czego byliśmy przyzwyczajeni. Tu wiosna trwała dwa tygodnie, a jesień często jeszcze krócej. Za to zima od połowy września do połowy kwietnia, a lato od maja do września. Czasem zimy były, zdaniem miejscowych, dość łagodne, bo temperatura spadała tylko do -30 st. C. Cóż, każdy ma swoją miarę. Na mnie wspomnienie trzydziestostopniowego mrozu do tej pory robi wrażenie. Powietrze było niezwykle czyste. Już w pierwszych dniach po przyjeździe każdy z nas to zauważył. Widoczność doskonała, szczególnie latem. A dookoła niemal bezkresny step. Jak popatrzeć na południe to widać było Ałtajskie Góry. Pewnego dnia zapytałam szkolne koleżanki czy można się wybrać tam na wycieczkę. Wybuchnęły śmiechem, nie za bardzo wiedziałam dlaczego. Okazało się, że do gór było ponad 100 km. Ponieważ wszystko widać tak bardzo wyraźnie, wydawało się, iż można było tam dojść w dwie czy trzy godziny. Tak czyste było powietrze. Z wycieczki nici, więc pozostało mi tylko obserwować te piękne góry. Miałam trzynaście lat, doskonały wzrok i przyglądanie się temu, co się tam dzieje często sprawiało mi przyjemność. Często widziałam, jak na jasnym stoku gór przesuwa się nieregularna plama. To było stado owiec, a mały, ledwie widoczny punkcik obok niej posuwał się szybciej - to był duży pies, owczarek pilnujący stada. Tak mi tłumaczono moje spostrzeżenia. To, że z tak daleka można było widzieć tak wyraźnie, tak drobne rzeczy, robiło na mnie niesamowite wrażenie. Często na obserwacje poświęcałam nie jeden, nie dwa kwadranse. W naszym klimacie w najlepszą pogodę widoczność nawet w jednej dziesiątej nie dorównuje temu, co tam widziałam. Jesień była bardzo krótka. Pamiętam jak pod koniec września chodziłam w letniej sukience, było 25 st. C. A w ciągu jednej nocy temperatura spadła do minus 10 stopni C i rano wartka rzeka Czarysz była już pokryta cienką warstwą lodu. W październiku był już śnieg i mróz, a na ich święta październikowe (oczywiście chodzi o rocznicę Rewolucji), 6 - 7 listopada to już sroga zima. Wtedy zaczynały się szczególnego rodzaju zamiecie, czyli burany. Były to olbrzymie opady śniegu, dosłownie ściana białego wirującego drobnego puchu. Na odległość kroku nic nie było widać. Kiedy szaleje buran mróz nie jest bardzo siarczysty, dochodzi do -5 czy -6 st. C. Potrafi tak wiać bez przerwy tydzień do 10 dni. Wtedy życie zamiera. Wszyscy siedzą w domkach i czekają, aż to się skończy. Jeśli taka zawieja złapie kogoś w podróży, to ów ktoś jest w niezłych opałach. Wszelkimi siłami musi dotrzeć do pierwszej, napotkanej po drodze wsi. I nie ma wyjścia, musi przeczekać zawieję. W tych stronach sama przyroda nauczyła ludzi serdeczności i okazywania wsparcia i pomocy. Obowiązywało twarde prawo zwyczajowe, że każdego nieznajomego należało przyjąć pod swój dach, o nic nie pytając, a i ów nieznajomy żadnej szkody nie mógł poczynić goszczącym go ludziom. Tubylcy zawsze wiedzieli, kiedy będzie buran. Nie wiadomo skąd, ale wiedzieli i na czas robili zapasy wody. Studnie z żurawiem były w co trzeciej zagrodzie, ale w czasie zamieci nie można było ot, tak sobie, wyjść, dlatego, że łatwo można było zabłądzić. Ja, jako 15-letnia smarkata, przekonałam się o tym na własnej skórze. Byłam w tych stronach już trzeci rok, a mimo to, niepomna ostrzeżeń gospodyni, poszłam z dwoma wiadrami po wodę do studni. Buran dopiero się zaczynał, ale była to, jak zwykle, ściana śniegu, na krok nic nie widać. Błądziłam ponad dwie godziny, aż natknęłam się na łaźnię (banię), była ona parę kroków od chaty. Do studni nie trafiłam. Naturalnie wody nie przyniosłam. Gospodyni pozwoliła, abym wyszła, ponieważ obejście było ogrodzone. Jakby mnie zbyt długo nie było, to by mnie szybko znaleźli. Długo się podśmiewała się ze mnie, że niby taka mądra, miastowa, a wody nie potrafiłam przynieść. A czego nie dopilnowałam? A tego, że nie użyłam sznura. Przed nadejściem buranu każda rodzina dobywała ze strychu gruby, odpowiednio długi, sznur. Jeden jego koniec przymocowany był do drzwi wejściowych gospodarza, drugi na przykład do drzwi obórki, do której było co najmniej kilkadziesiąt metrów. Jak była pora dojenia, to trzymało się za ten sznur i bez błądzenia trafiało się do swojej krowy. Podobnie trzeba było robić, jak wychodziło się po wodę do studni. Bez sznura ani rusz. Kiedy buran przejdzie, to pierwszy z sąsiadów, który wydostanie się z chałupy pomaga w przekopywaniu śniegu drugiemu sąsiadowi, by można było wydostać się na zewnątrz. Później w dwójkę idą do następnych. Tak w krótkim czasie powstają śnieżne tunele od chałupy do chałupy. Życie wraca do normy, aczkolwiek warto zaznaczyć, że do zimowej normy. Klimat dyktuje ludziom warunki życia, a rdzenni mieszkańcy wiedzą jak przetrwać zimę. Kiedy przestawało wiać, przez parę dni było od -4 do -5 stopni, po czym zmieniał się kierunek wiatru i w ciągu jednej nocy temperatura spadała do -50 st. C. Gdy był już tak siarczysty mróz, to wiatr zupełnie ustawał. Powietrze było w absolutnym bezruchu. Dym z każdego komina snuł się cienką strugą prostopadle od ziemi wysoko, wysoko w górę. Tak duże mrozy były przez dwa tygodnie, czasem jeszcze dłużej. Kiedy wychodziło się z pomieszczenia, to zimno paliło w twarz gorącem, takie było odczucie tak wielkiego mrozu. W tym klimacie rzeka Czarysz szybko zamarzała i zamieniała się w drogę transportową. Grubość lodu dochodziła do 3-5 metrów. Mogły po nim jeździć, i jeździły, samochody  ciężarowe wyładowane tak jak by to była jazda po normalnej drodze. W zimie trzeba było brać wodę z rzeki, z przerębli. Miejscowi wyrąbywali tak głęboki otwór, aby można było czerpać wodę. Pod koniec marca burany ustępowały. Mróz łagodniał, czasem było tylko - 30 st. C. Słowo „tylko” wypowiadali wyłącznie rdzenni mieszkańcy, my z trudem przyzwyczajaliśmy się do takich temperatur. Zima odchodziła równie niespodziewanie, jak przychodziła. Tylko miejscowi jakimś szóstym zmysłem wyczuwali, kiedy to będzie. Z reguły na początku kwietnia zaczynała się odwilż. Tylko w dzień. Nocą był jeszcze lekki mróz. Kolejnego dnia temperatura była dodatnia przez całą dobę. Zaczynało się topnienie śniegu. Jego grubość na stepie wynosiła 3, często i 4 metry. Proces postępował bardzo szybko. Drogi zalane były wodą. O jakiejkolwiek podróży nie było mowy. Topnienie trwało około dziesięciu dni, woda spływała do rzeki bądź wsiąkała w ziemię. Po dwóch tygodniach od zniknięcia śniegu zaczynały kiełkować rośliny. Ziemia szybko pokrywała się trawą. Już w kwietniu step wyglądał jak gęsty różnokolorowy dywan. A przecież w pierwsze dni tego miesiąca to była jeszcze mroźna zima. Pamiętam, że 25 maja 1943 roku w nocy spadł różowy śnieg, który szybko stopniał. Na tubylcach żadnego wrażenia nie zrobił. A u nowoprzybyłych krążyły niesamowite opowieści o tym, że to Japonia przeprowadzała eksperymenty z nową bombą. I co to będzie!? W szybkim tempie zbliżało się lato. Nadchodziły dni kiedy temperatura dochodziła do +50 st. C w cieniu. Powietrze było bardzo suche i dzięki temu upał nie był aż tak bardzo dokuczliwy. Ale bywało, że wilgotność powietrza dochodziła do 100%. Wtedy było zupełnie bezwietrznie i miało się wrażenie, że nagrzane powietrze jest tak gęste, że jeszcze trochę i będzie można je złapać w ręce. Trudno było wtedy wytrzymać, zwłaszcza starsi mocno to odczuwali. Szczęściem trwało to krótko, od 3 do 5 dni.  Latem nie padało zbyt często, ale jeśli już, to były to iście tropikalne ulewy, często gwałtowne burze. Lato szybko przemijało. Step już w sierpniu był pożółkły, chociaż krowy wyskubywały jeszcze co nieco do jedzenia. Z początkiem września zbierało się ostatnie warzywa ze swojej działki. Każdego dnia pogoda mogła się gwałtownie zmienić. Już pod koniec września coraz częściej prószył  śnieżek przy jeszcze dodatniej temperaturze. U progu czekała już zima ze swoimi „srogimi przyjemnościami” dla koneserów zimna, lodu i śniegu. Trzeba było już pamiętać o ciepłych skarpetach, rękawicach, swetrach, chustkach oraz pimach. A jak budowano owe chałupy, w których od dziesiątek lat dawało się przetrwać takie zimy? Na warunki syberyjskie najcieplejsze były chaty drewniane budowane z cedrowego drewna. Nazywano je chałami. Dachy strome, spadziste aby nie zalegał śnieg. Zawsze były podwójne okna. Na zimę wstawiano dodatkową ramę z oknem, którą zdejmowano dopiero latem. Drzwi wejściowe zawsze otwierały się do środka. Nie bez powodu. Byłam bardzo zdziwiona kiedy po przejściu buranu otwarto drzwi wejściowe. Za nimi była po prostu ściana ubitego śniegu i to powyżej framugi. Trzeba było drążyć tunel, aby się gdziekolwiek wydostać. Zapewne z powodu takich zamieci obora była zawsze dobudowana do sieni chały, z wejściem od sieni dla ludzi, i z drugim wejściem od ogrodu. Te obórki zbudowane były z kołków przeplatanych suchymi łodygami piołunu. Grubość takiej łodygi dochodziła do kilku centymetrów. Następnie plecionkę tę okładano gliną, która latem wysychała i była jak beton. Nigdy bym nie pomyślała, ale materiałem budowlanym było też krowie łajno, które brało się na szpadel i rzucało się go na ścianę. Po wyschnięciu było jak tynk. Ale aby to było trwałe, to każdego roku, latem, trzeba było naprawiać obórkę. Każda zagroda, czy jak to się u nas nazywa, obejście, była ogrodzona wysokim parkanem z desek sięgającym dachu chaty. W każdej zagrodzie była własna łaźnia czyli sauna. Zimą, kiedy gospodarz domu np. miał wrócić z podróży, gospodyni paliła w piecu łaźni. On grzał się w saunie, a po kąpieli obowiązkowo wypijał od 10 do 15 kubków gorącej herbaty, wypocił się wycierając się ręcznikiem. Taki tu był sposób na przeziębienie i hartowanie się. Był skuteczny, bo zimą nie widziałam przeziębionych czy zakatarzonych ludzi. Światło elektryczne było tylko w niektórych ważniejszych instytucjach, ale w czasie wojny elektrownie nie dostarczały tu prądu. Wszystko szło na potrzeby frontu. Dlatego wszędzie w zimie korzystano, i to bardzo oszczędnie, z lamp naftowych. Nafta była w cenie złota. W domach izby oświetlano t.zw. „kapciłką”. Na płytki spodek nalewało się nafty, a knot robiło się ze starego wojłoku. Taki knot leżał na spodku z naftą, palił się małym ogieńkiem i bardzo kopcił. Przy takim świetle odrabiałam lekcje. Od wdychania tych spalin wydzielina z nosa była jak czarna maź. Przy takiej „kapciłce” młodzież spotykała się i tańczyła, i wszyscy mieli czarne nosy. Latem „kapciłek” nie używano, bowiem dzień był bardzo długi. Nie było zmroku, tak jak w rodzinnych stronach. W kilka minut następowały ciemności, jak w tropikach. Równie szybko robiło się widno. Były także murowane bloki. Miejscowi mówili, że zaczęto je budować po Rewolucji, za nic mając miejscową tradycję. Było w nich niewygodnie i bardzo zimno. A do tego, jeśli ktoś mieszkał w takim bloku i miał krowę, musiał dla niej gdzieś mieć obórkę. Ciepły dom to połowa sukcesu jeśli idzie o przetrwanie zimy. Trzeba było jeszcze czymś ogrzewać swoje lokum. W czasie wojny część drewnianych ogrodzeń w tajemniczy sposób znikała. Ale nie było to rozwiązanie problemu, gdyż nawet w dalekiej okolicy nie było żadnych drzew, jak to w stepie. Do palenia w piecu używano także piołunu, który w stepie dorastał do dwóch metrów wysokości, ale też nie było go dostatecznie dużo. Na kłopoty z ogrzewaniem był inny, bardzo stary sposób, określany jednym słowem – kiziak. To nic innego tylko odpowiednio przetworzony obornik. Mieszkańcy Syberii, ci co mieli krowy, wykorzystywali go zimą jako opał do palenia w piecach. Warunki były takie, że ziemia uprawna nie potrzebowała obornika. Aby go wykorzystać do ogrzewania trzeba było trochę nad nim popracować. Recepta na zrobienie kiziaka była następująca: obok obórki, na zewnątrz, wyrzucało się krowie odchody zmieszane razem ze słomą i sianem. Każdego dnia trzeba było sprzątać obórkę, zwłaszcza zimą. Kiedy nie było mrozów i przymrozków to należało ten wyrzucony obornik polewać wodą. Zwykle polewało się pomyjami. W okresie lipca i sierpnia słońce mocno go przepalało. Trzeba było także od czasu do czasu przemieszać to widłami. W połowie sierpnia pożyczało się od sowchozu byka, z pomocą którego dokładnie mieszało i rozdrabniało się ten obornik, tak aby powstała jednolita masa. Do wykonania z niej kiziaków potrzebna była forma, coś na kształt płaskiej skrzyneczki bez wierzchu i dna. Nakładało się do niej rozrobiony na masę obornik i wyrzucało się uformowaną cegiełkę na trawę. Słońce szybko robiło swoje, czyli wysuszało ją w ciągu trzech, czterech dni. I kiziak gotowy. Jedna sztuka była lekka jak piórko. Jego wielką zaletą było to, że użyty jako opał, pozostawiał na długo żar, który dawał ciepło. Co włożyć na siebie aby wyjść na tak wielki mróz? Sybiracy ubierali się następująco: na nogach dwie, niektórzy zakładali nawet trzy pary, wełnianych podkolanówek. Do tego pimy, znane u nas pod nazwą walonki, czyli zwalcowane z owczej wełny, bardzo grube i twarde, wysokie aż pod kolano buty. Chodziło się w nich trochę jak na szczudłach, dlatego, że nie zginały się. Mróz był tak duży, że noszono je bez kaloszy. Błoto czy kałuże były zamarznięte i twarde jak stal. Na ręce wkładano wełniane rękawice z jednym palcem. Obowiązkowo trzy pary. Na głowę mężczyźni zakładali czapki tzw. uszanki, zaś kobiety trzy chustki. Pierwszą cienką, wełnianą, zakładały na głowę nad brwiami i zawiązywały z tyłu. Drugą większą i grubszą opatulały całą głowę i szyję. Trzecią zaś,  największą i bardzo grubą, okrywały dolną część twarzy po oczy i nos. A nos, rzecz cenna i potrzebna, trzeba było szczególnie chronić bo łatwo go było odmrozić. Okrycie wierzchnie to były przeważnie kożuchy i fufajki. Tak się ubierano i w okresie buranu, bo chociaż mróz był tylko -5 st. C, to bardzo silny i zimny wiatr robił swoje. Zwykle jeszcze padał drobny i gęsty śnieg.

L. Jagiełło - Wspomnienia z pobytu na Syberii cz.1 Pożegnanie z domem

15.01.2019

Wspomnienia, Syberia. Ciepłe popołudnie. Lato 2017 roku. Kończy się piękny lipcowy dzień. Żadnego wiatru, hałasu. Spokój, którym lubię się delektować. A im bardziej jestem w latach, tym bardziej lubię takie pozornie leniwe, powoli mijające dni, gdy nigdzie nie muszę się spieszyć. Dobiegam już 90‑tki...
Czytaj dalej

Jak nieustannie wzrastać? - Ihumenia Matrona (Brdar)

18.11.2017

„Istnieje jedna chasydzka opowieść, która brzmi następująco: Rabi Dawid, wnuk Rabiego Barucha, jako dziecko lubił bawić się w chowanego. Pewnego dnia bawił się taki z jakimś chłopcem, ukrył się, i czekał radośnie, by ten drugi go znalazł. Ale, na próżno czekał..." 
Czytaj dalej

Prawosławna Parafia Św. Jana Klimaka na Woli w Warszawie

Created by SkyGroup.pl